czwartek, 2 lipca 2015

Bieszczadzkie przygody - zielona szkoła gimnazjalistów 2015

  W tym roku zielona szkoła trwała od 15 do 19 czerwca. Naszym celem były Bieszczady, a dokładniej Stężnica, oddalona od Warszawy o ok. 450 km.
  Już o 6.45 w gronie złożonym z gimnazjalistów, uczniów klasy 6b oraz 5 nauczycielek spotkaliśmy się na ul. Chłodnej. Pogoda jak zwykle dopisała – lał ulewny deszcz i było zimno, o czym mogliśmy się przekonać, czekając, aż nasz kierowca łaskawie otworzy drzwi autokaru. Kiedy o 7.30 wyjeżdżaliśmy z Warszawy, nie wiedzieliśmy jeszcze co nas czeka. Zaczęło się niewinnie – od modlitwy, potem było już...



...coraz gorzej. Po 9 godzinach, wycieńczeni dotarliśmy do Naturaparku.
  Po przyjeździe rozpakowaliśmy bagaże i zwiedziliśmy rozległy teren ośrodka. O 18.00 zjedliśmy kolację. Przez cały ten czas pogoda nie poprawiła się ani trochę – w planach mieliśmy grę w terenowe piłkarzyki, ale nic z tego nie wyszło. Zmęczeni podróżą, szybko położyliśmy się spać.
  Następnego dnia byliśmy na nogach już od 7.30, na śniadanie zeszliśmy godzinę później.  Musieliśmy najeść się do syta, bo o 10.00 wyruszyliśmy wraz z przewodnikiem w góry, kierując się do schroniska Chatka Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. 
Wyświetlanie zdjęcie 3.JPGWyświetlanie zdjęcie 2.JPG
Po dwóch godzinach osiągnęliśmy cel naszej podróży. Na miejscu zjedliśmy przygotowany wcześniej prowiant. Potem wróciliśmy do autokaru a pan Tomeczek, nasz kierowca, zawiózł nas do Cisnej, gdzie zrobiliśmy małe zakupy i poznaliśmy pana Ryszarda, przyjaciela przewodnika i miejscowego poetę. Specjalnie dla mnie wyrecytował jeden ze swoich wierszy, po czym sprzedał nam dusiołki - bieszczadzkie talizmany strugane przez jego syna. Do Naturaparku wróciliśmy około 17.00, a godzinę później zjedliśmy kolację. O 19.30 zorganizowaliśmy ognisko, na którym próbowaliśmy śpiewać obozowe piosenki, piekliśmy także kiełbasy, chleb i pianki.
   W środę po śniadaniu rozpoczęła się gra terenowa – Bieszczady Challenge. Podzieliliśmy się na dwie grupy i wyposażeni w mapy i krótkofalówki wyruszyliśmy w poszukiwaniu skarbów – fragmentów wiersza o Bieszczadach. Całość trwała 4,5 godziny – przez ten czas musieliśmy przedzierać się przez prawdziwe chaszcze i rwące rzeki. Spóźnieni, dotarliśmy na obiad o 15.30. Już o 17.00 płynęliśmy w pontonach w dół rzeki San. W sumie nie można było tego nazwać spływem – woda była tak płytka, że pchaliśmy łódki przez większość czasu. Po ok. godzinie przemoczeni i obłoceni wpakowaliśmy się do autokaru ku niezadowoleniu pana Tomeczka, który przez cały nasz wyjazd wręcz obsesyjnie dbał o czystość. Po powrocie zjedliśmy kolację i zaczęliśmy przygotowywać się do dyskoteki, która trwała od 20.00 do 24.00.
  Przedostatni dzień okazał się dla nas pechowy, choć zaczął się całkiem miło. Była ładna pogoda, a wędrówka nad wodospad Czartów Młyn nie wydawała się męcząca.
Wyświetlanie zdjęcie 1.JPG
 Wejściem w las zapoczątkowaliśmy jednak serię niefortunnych zdarzeń. Najpierw Marysia zwichnęła kostkę, potem, tuż przy wodospadzie, pani Dagna złamała nogę. Sytuacja była nieciekawa, bo w miejscu, w którym się znajdowaliśmy, nie było zasięgu. Po nerwowej półtorej godziny GOPR wreszcie przybył i zabrał naszą wychowawczynię do szpitala w Cisnej. W już mniej dobrych humorach, uważnie patrząc pod nogi, dotarliśmy do ośrodka. Tam wzięliśmy udział w grze: podzieleni na grupy stawialiśmy czoła kolejnym wyzwaniom, takim jak strzelanie z łuku, chodzenie w nartach, skoki w workach, jeżdżenie na segwayach, rzut podkową, czy wbijanie gwoździ na czas. Trzeba wspomnieć, że i ta atrakcja była dość niebezpieczna – podczas szaleńczych wyścigów w workach na śmieci, Wiktoria z naszej klasy przewróciła się i rozorała sobie kolano – została zawieziona do szpitala, w którym leżała już nasza nauczycielka matematyki. Tam założono jej 11 szwów. Po powrocie do ośrodka zjedliśmy kolację i grzecznie położyliśmy się spać.
  W piątek po wczesnym śniadaniu i wykwaterowaniu o 8.20 opuściliśmy Naturapark. Pojechaliśmy do zapory na Solinie, którą zwiedzaliśmy z przewodnikiem. 
Wyświetlanie zdjęcie 2.JPG
Po półgodzinnych zakupach na pobliskim targu o 12.30 zjedliśmy obiad w Polańczyku. Najedzeni, a więc i szczęśliwi, wyruszyliśmy ku stolicy – drogę umilały nam sprośne żarty pana Tomeczka (rzucane teoretycznie tylko do nauczycielek) oraz piosenki puszczane przez niego na cały regulator. Około 21.00 dotarliśmy na Chłodną, gdzie czekali na nas stęsknieni rodzice.
  Podsumowując: ośrodek był schludny i czysty, atrakcje starannie zaplanowane, a teren ogromny: obejmował hektary okolicznych pól i lasów. Jedzenie nie było takie złe jak zwykle, a krajobrazy zapierały dech w piersiach. Najważniejsze jest jednak towarzystwo - w tym roku doprawdy doborowe! Podczas tegorocznej zielonej szkoły świetnie się bawiliśmy i myślę, że wszyscy będziemy ten czas ciepło wspominać (no może poza paroma osobami, które miały okazję poznania miejscowego szpitala...)!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz