W tym
roku zielona szkoła trwała od 15 do 19 czerwca. Naszym celem były
Bieszczady, a dokładniej Stężnica, oddalona od Warszawy o ok. 450 km.
Już o 6.45 w
gronie złożonym z gimnazjalistów, uczniów klasy 6b oraz 5
nauczycielek spotkaliśmy się na ul. Chłodnej. Pogoda jak zwykle dopisała – lał
ulewny deszcz i było zimno, o czym mogliśmy się przekonać, czekając, aż nasz
kierowca łaskawie otworzy drzwi autokaru. Kiedy o 7.30 wyjeżdżaliśmy z
Warszawy, nie wiedzieliśmy jeszcze co nas czeka. Zaczęło się niewinnie – od
modlitwy, potem było już...
...coraz gorzej. Po 9 godzinach, wycieńczeni dotarliśmy do Naturaparku.
...coraz gorzej. Po 9 godzinach, wycieńczeni dotarliśmy do Naturaparku.
Po
przyjeździe rozpakowaliśmy bagaże i zwiedziliśmy rozległy teren ośrodka. O
18.00 zjedliśmy kolację. Przez cały ten czas pogoda nie poprawiła się ani
trochę – w planach mieliśmy grę w terenowe piłkarzyki, ale nic z tego nie wyszło.
Zmęczeni podróżą, szybko położyliśmy się spać.
Następnego dnia
byliśmy na nogach już od 7.30, na śniadanie zeszliśmy godzinę
później. Musieliśmy najeść się do syta, bo o 10.00 wyruszyliśmy wraz
z przewodnikiem w góry, kierując się do schroniska Chatka Puchatka na Połoninie
Wetlińskiej.
Po dwóch godzinach osiągnęliśmy cel naszej podróży. Na miejscu
zjedliśmy przygotowany wcześniej prowiant. Potem wróciliśmy do autokaru a pan
Tomeczek, nasz kierowca, zawiózł nas do Cisnej, gdzie zrobiliśmy małe zakupy i
poznaliśmy pana Ryszarda, przyjaciela przewodnika i miejscowego poetę. Specjalnie
dla mnie wyrecytował jeden ze swoich wierszy, po czym sprzedał nam dusiołki - bieszczadzkie
talizmany strugane przez jego syna. Do Naturaparku wróciliśmy około 17.00,
a godzinę później zjedliśmy kolację. O 19.30 zorganizowaliśmy ognisko, na
którym próbowaliśmy śpiewać obozowe piosenki, piekliśmy także kiełbasy, chleb i
pianki.
W środę po
śniadaniu rozpoczęła się gra terenowa – Bieszczady Challenge.
Podzieliliśmy się na dwie grupy i wyposażeni w mapy i krótkofalówki
wyruszyliśmy w poszukiwaniu skarbów – fragmentów wiersza o Bieszczadach. Całość
trwała 4,5 godziny – przez ten czas musieliśmy przedzierać się przez prawdziwe chaszcze
i rwące rzeki. Spóźnieni, dotarliśmy na obiad o 15.30. Już o 17.00
płynęliśmy w pontonach w dół rzeki San. W sumie nie można było tego nazwać
spływem – woda była tak płytka, że pchaliśmy łódki przez większość czasu. Po
ok. godzinie przemoczeni i obłoceni wpakowaliśmy się do autokaru ku
niezadowoleniu pana Tomeczka, który przez cały nasz wyjazd wręcz obsesyjnie
dbał o czystość. Po powrocie zjedliśmy kolację i zaczęliśmy przygotowywać się
do dyskoteki, która trwała od 20.00 do 24.00.
Przedostatni
dzień okazał się dla nas pechowy, choć zaczął się całkiem miło. Była ładna
pogoda, a wędrówka nad wodospad Czartów Młyn nie wydawała się męcząca.
Wejściem
w las zapoczątkowaliśmy jednak serię niefortunnych zdarzeń. Najpierw Marysia
zwichnęła kostkę, potem, tuż przy wodospadzie, pani Dagna złamała nogę.
Sytuacja była nieciekawa, bo w miejscu, w którym się znajdowaliśmy, nie było
zasięgu. Po nerwowej półtorej godziny GOPR wreszcie przybył i zabrał naszą
wychowawczynię do szpitala w Cisnej. W już mniej dobrych humorach, uważnie
patrząc pod nogi, dotarliśmy do ośrodka. Tam wzięliśmy udział w grze:
podzieleni na grupy stawialiśmy czoła kolejnym wyzwaniom, takim jak strzelanie
z łuku, chodzenie w nartach, skoki w workach, jeżdżenie na segwayach, rzut
podkową, czy wbijanie gwoździ na czas. Trzeba wspomnieć, że i ta atrakcja była
dość niebezpieczna – podczas szaleńczych wyścigów w workach na śmieci, Wiktoria
z naszej klasy przewróciła się i rozorała sobie kolano – została
zawieziona do szpitala, w którym leżała już nasza nauczycielka matematyki. Tam
założono jej 11 szwów. Po powrocie do ośrodka zjedliśmy kolację i grzecznie
położyliśmy się spać.
W piątek po
wczesnym śniadaniu i wykwaterowaniu o 8.20 opuściliśmy Naturapark.
Pojechaliśmy do zapory na Solinie, którą zwiedzaliśmy z przewodnikiem.
Po
półgodzinnych zakupach na pobliskim targu o 12.30 zjedliśmy obiad w
Polańczyku. Najedzeni, a więc i szczęśliwi, wyruszyliśmy ku stolicy – drogę
umilały nam sprośne żarty pana Tomeczka (rzucane teoretycznie tylko do
nauczycielek) oraz piosenki puszczane przez niego na cały regulator. Około
21.00 dotarliśmy na Chłodną, gdzie czekali na nas stęsknieni rodzice.
Podsumowując: ośrodek był schludny i czysty, atrakcje starannie zaplanowane, a teren ogromny: obejmował hektary okolicznych pól i lasów. Jedzenie nie było takie złe jak zwykle, a krajobrazy zapierały dech w piersiach. Najważniejsze jest jednak towarzystwo - w tym roku doprawdy doborowe! Podczas tegorocznej zielonej szkoły świetnie się bawiliśmy i myślę, że wszyscy będziemy ten czas ciepło wspominać (no może poza paroma osobami, które miały okazję poznania miejscowego szpitala...)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz